wtorek, 17 lipca 2018

Melancholia skrytoemocjonalnych Cymbergajów



Anglia wygrała w karnych. Widziałem kilka pierwszych minut. Obudziłem się dopiero na wyrównujący gol Kolumbijczyków, strzelony w tak zwanym doliczonym czasie. W dogrywce moje zainteresowanie wzbudził tylko siedzący na trybunach Valderrama z niezmiennie majestatyczną fryzurą. Bardziej skupiony byłem jednak na wymienianiu przez messnegera uwag okołomundialowych z tatą i znajomym, niż rzeczywiście śledziłem tę dogrywkę. Futbol pełni funkcję fatyczną międzysamczych relacji. Synowsko-ojcowskich, kumpelskich, usługowo-konsumenckich, międzypracowniczych i pracowniczo-pracodawczych. Równoległych, wertykalnych i poprzecznych. Wszystkich. Lepiej więc się orientować. Karne to jednak co innego – spektakl min, medytacja oddechu, choreografia podbiegów i kopnięć, drama, a także zaraźliwe: tragedia i euforia - bez względu na to kto z kim gra. Pierwszy nie strzelił Henderson – Ospina wyczuł i sięgnął, ale potem dwa razy z rzędu mylili się Kolumbijczycy. Uribe trafił w poprzeczkę, a Bacca w Pickforda i bramkarz wyspiarzy uniósł ręce, ja zaś uniosłem tyłek z kanapy. Pstryk i telewizor zgasł. Zaświeciły się cztery pary ślepiów. Więc spacer. Więc Bałtycki. Jedziemy.

Prawie północ. Prawie bezwietrzna. Bałtycki uśpiony i lekko rozkołysany. Tylko przy brzegu od czasu do czasu subtelne sapnięcia fal. Czułe pochrapywania śpiącego Olbrzyma zakopanego w kruczo-czarną pierzynę nieba. Kilka przykucniętych cieni. Milczą albo wydychają szeptem rwane zdania zza obciągniętych po koniuszki palców rękawów, którymi otulają przed chłodem także kolana. Nawet latarnie świecą słabo i mdławo. Usypiają na stojąco. Tylko z boku i trochę wyżej port jak zawieszony gdzieś w ciemności satelita, odcina się ferią świateł, dalekimi, wygłuszonymi trzaskami. Bardziej astronomiczny niż geograficzny. Na tyle nierzeczywisty, że nie bierze się pod uwagę jego emanacji.

Pijane światła dyskoteki tańczą dla nikogo przy bylejakiej muzyce w zakurzonym namiocie. Przed – ona i on oparci po dwóch stronach cymbergajowego stołu przepychają do siebie od niechcenia krążek i słowa. Metaliczne stuknięcia pomagają im wzmacniać zanikający przekaz artykulacyjnych szurań. Ledwe uderzenia podtrzymują taktowanie rozmowy, bezradnie szukającej puenty. Choćby nieefektownej kody. Krążek nie wytrzymuje i upada na wyziębioną płytę chodnika. Kręci się, zagęszczając tempo. Nie usłyszę, jak ucicha, bo wcześniej idealnie zharmonizuje się z trąbką w radiu. Zamruczał obudzony silnik. Psy zwinęły się w rogaliki. Wolno odjeżdżamy w sen miasta.

[Stogi, 03/04-07-2018]

niedziela, 3 stycznia 2016

Bajka

Bajka zaczęła się w 1997 roku, ale poznałem ją dopiero 6 lat później, kiedy ludzie, z którymi mieszkała już jej nie chcieli ("bo nie dawała się głaskać, bo drapała, bo była wredna").

Pojechałem po nią pociągiem do Nowego Sącza. Pociągiem wracaliśmy do Wrocławia. Trzy dni nie wychodziła spod szafy.

A potem były wspólne podróże. Już samochodem. Ona zawsze na kolanach, kiedy ja prowadziłem. Najbardziej lubiła autostrady. Nie było skrętów i ruszania rękami. Przy zbyt częstej zmianie biegów dostawałem po łapach.

Często dawała mi się głaskać. Innym - rzadziej. Ale kto lubi być przez wszystkich i zawsze głaskany, niechaj pierwszy nadstawia łeb do głaskania na rogu ulicy.

Nazywałem ją hrabiną Brunhildą von Powsipazór. Nie znosiła wilgoci. Choćby na łapkach. Pierwsze przebignięcie po śniegu zakończyło się histerycznymi miaukami i przysiądnięciem na moich gumniakach. Ale nawet trawa z rosą ją brzydziła, co manifestowała strzepywaniem parszywej mokrości z łapek.

Moje dłuższe wyjazdy spędzała u moich rodziców. Po najdłuszym, ponad półrocznym, już nie chciała wracać do wrocławskiego mieszkania bez balkonu. Została w domu z ogródkiem. Stała się nawet spokojniejsza.

Kiedy przyjeżdżałem bez psów spała ze mną. Jeśli z psami, to je rozstawiała po kątach, choćby były kilkudziesięcio kilowymi kaukazami czy owczarkami niemieckimi, a mnie ostentatycyjnie przysiadała.

W ciągu ostatnich kilku lat miewała gorsze okresy. Czasem całkiem kiepskie. Umarła 31 grudnia. W marcu skończyłaby 19 lat. Została mi jej trójkolorowa sierść i wąsy pomiędzy kartkami niektórych książek.

Koniec Bajki.

(ślepia nie schną)



sobota, 7 grudnia 2013


Czarnooki Pies

A black eyed dog he called at my door 
The black eyed dog he called for more
A black eyed dog he knew my name
A black eyed dog he knew my name

A black eyed dog
A black eyed dog

I'm growing old and I wanna go home
I'm growing old and I don't wanna know
I'm growing old and I wanna go home


A black eyed dog he called at my door

A black eyed dog he called for more



Ponoć bez względu na rozciągłość geograficzną takie silne wiatry jak Xawery powodują u ludzi (u inszych gatunków zwierząt także) stany lękowe, a czasem nawet depresyjne. Miasta pustoszeją. Ni ptaka, ni człeka. Niczym po jakimś kataklizmie, którego zniszczeń jednak nie widać. Atmosfera lęku się więc potęguje, bo największy strach jest przecież przed nieznanym, nieokreślonym. Pochowani w domach ludzie nasłuchują tylko wycia w kominach i otworach wentylacyjnych. Te iście szamańskie tonacje i rytmy zestroiły mi się z pieśnią Nicka Drake'a "Black eyed dog":


Nick przez kilka lat zmagał się z depresją, a śpiewał tak, jakby się pytał czy może się dosiąść do stołu. Unikał występów publicznych. W studiu nagrań siedział zaś twarzą do ściany, tyłem do innych muzyków. Listopadową nocą 1974 roku Czarnooki Pies dostał się do jego domu. Nick przedawkował antydepresanty. Nie wiadomo czy celowo. Miał 26 lat.

Ostatnio utwór "Black eyed dog"  przejmująco zinterpretowała Lisa Hannigan:


I tak, ci Wietrzni i Piękni Wyspiarze śpiewają mi na zmianę od trzech dni o Czarnookim Psie pod drzwiami, a Xawery po mistrzowsku akompaniuje im onomatopeizując psa tego odgłosy.


Quint Buchholz "Der Flug"