Anglia wygrała w karnych. Widziałem kilka pierwszych minut. Obudziłem się dopiero na wyrównujący gol Kolumbijczyków, strzelony w tak zwanym doliczonym czasie. W dogrywce moje zainteresowanie wzbudził tylko siedzący na trybunach Valderrama z niezmiennie majestatyczną fryzurą. Bardziej skupiony byłem jednak na wymienianiu przez messnegera uwag okołomundialowych z tatą i znajomym, niż rzeczywiście śledziłem tę dogrywkę. Futbol pełni funkcję fatyczną międzysamczych relacji. Synowsko-ojcowskich, kumpelskich, usługowo-konsumenckich, międzypracowniczych i pracowniczo-pracodawczych. Równoległych, wertykalnych i poprzecznych. Wszystkich. Lepiej więc się orientować. Karne to jednak co innego – spektakl min, medytacja oddechu, choreografia podbiegów i kopnięć, drama, a także zaraźliwe: tragedia i euforia - bez względu na to kto z kim gra. Pierwszy nie strzelił Henderson – Ospina wyczuł i sięgnął, ale potem dwa razy z rzędu mylili się Kolumbijczycy. Uribe trafił w poprzeczkę, a Bacca w Pickforda i bramkarz wyspiarzy uniósł ręce, ja zaś uniosłem tyłek z kanapy. Pstryk i telewizor zgasł. Zaświeciły się cztery pary ślepiów. Więc spacer. Więc Bałtycki. Jedziemy.
Prawie północ. Prawie bezwietrzna. Bałtycki uśpiony i lekko rozkołysany. Tylko przy brzegu od czasu do czasu subtelne sapnięcia fal. Czułe pochrapywania śpiącego Olbrzyma zakopanego w kruczo-czarną pierzynę nieba. Kilka przykucniętych cieni. Milczą albo wydychają szeptem rwane zdania zza obciągniętych po koniuszki palców rękawów, którymi otulają przed chłodem także kolana. Nawet latarnie świecą słabo i mdławo. Usypiają na stojąco. Tylko z boku i trochę wyżej port jak zawieszony gdzieś w ciemności satelita, odcina się ferią świateł, dalekimi, wygłuszonymi trzaskami. Bardziej astronomiczny niż geograficzny. Na tyle nierzeczywisty, że nie bierze się pod uwagę jego emanacji.
Pijane światła dyskoteki tańczą dla nikogo przy bylejakiej muzyce w zakurzonym namiocie. Przed – ona i on oparci po dwóch stronach cymbergajowego stołu przepychają do siebie od niechcenia krążek i słowa. Metaliczne stuknięcia pomagają im wzmacniać zanikający przekaz artykulacyjnych szurań. Ledwe uderzenia podtrzymują taktowanie rozmowy, bezradnie szukającej puenty. Choćby nieefektownej kody. Krążek nie wytrzymuje i upada na wyziębioną płytę chodnika. Kręci się, zagęszczając tempo. Nie usłyszę, jak ucicha, bo wcześniej idealnie zharmonizuje się z trąbką w radiu. Zamruczał obudzony silnik. Psy zwinęły się w rogaliki. Wolno odjeżdżamy w sen miasta.
[Stogi, 03/04-07-2018]